Zamknij
Zamknij
Zamknij
logo

Monika Skrzypczak – Słodko-gorzki tort muzyczny. Recenzja płyty „W imię ojców, synów i braci”

Zabierając się za recenzję płyty „W imię ojców, synów i braci”, postanowiłam pozwolić sobie na luksus swoistego wyjęcia przedstawionych na niej utworów z kontekstu ich powstania, luksus interpretacji z osobistego punktu widzenia, niekoniecznie poprawnej i poniekąd abstrahującej od tego, co  „poeta miał na myśli”. Jednak nie bez powodu. W ten sposób – być może poruszając się na cienkiej granicy  skrajnego  subiektywizmu z ignorancją – zyskałam możliwość zatracenia się w tekstach i  muzyce, przyjrzenia się temu, jak te piosenki, gdy tylko im na to pozwolić, „zabierają” odbiorcę ze sobą. Ożywają w jego umyśle, pobudzając swobodny przepływ rozmaitych emocji, refleksji. Umożliwiając nadpisanie na słyszanej treści własnych przeżyć. Wszak czyż nie po to właśnie ludziom jest potrzebna sztuka?

Gdybym miała opisać ogólny klimat tej płyty, całościowe wrażenie, posmak, jaki po sobie pozostawia, określiłabym go jako słodko – gorzki. Słodki, ponieważ bodaj w każdym utworze odnajduję elementy czułości, widocznej tak w tekście (przywodzi mi to na myśl wypromowane przez mowę noblowską Olgi Tokarczuk pojęcie „czułego narratora”), jak i w sposobie śpiewania (ukłony należą się wokaliście, który znakomicie podołał niełatwemu zadaniu), czy w brzmieniu instrumentów, kiedy cięższe rockowe brzmienia przeplatają się z delikatnym głaskaniem gitary i subtelnym muskaniem bębnów. Wyczuwam niemniej też mnóstwo goryczy. Niejednokrotnie doprawionej ciętym, ironicznym, w moim odczuciu niemal czarnym poczuciem humoru, który wyzwala we mnie skojarzenia z mechanizmem obronnym człowieka nieszczęśliwego, rozczarowanego czy skrzywdzonego, dla którego śmiech jest formą cichej niezgody na świat. Tak „śmieje się” pies w piosence „Ja, pies i śnieg”, dopełniając bynajmniej nie optymistyczny obrazek, gdzie nawet przyroda nieożywiona płacze, a całość zostawia odbiorcę – mimo pozornie, na pierwszy rzut oka niewinnego albo wręcz humorystycznego brzmienia utworu – z poczuciem, że „coś jest  ze światem nie tak”, że ów świat jest zimny, obojętny, nieprzyjazny. Następny tekst, „Dzisiaj dostałem list”, także wydaje się niepozbawiony dystansu czy ironii, a jednak (może tym bardziej) gorzki. Gdy wsłucham się w każde słowo, podkreślane rytmicznym, przypominającym wyliczankę brzdąkaniem gitary, całość kojarzy mi się z klimatem rozczarowania, napięcia albo wyczekiwania, w którym nadzieja jest zakrywana, czy też zastępowana powoli nutą sarkazmu i obojętności związanego z treścią listu. Być może list był mało ważny, a może raczej ważny niezwykle, tak bardzo, że jego odbiorca, będący osobą mówiącą w tekście, aż nie chce się do tego przyznać. Przed oczami stają mi wiersze Jacka Podsiadły o listach do Anny Marii, „List do Anny Marii zamiast kwiatów” czy „Spróbuj być Bogiem”. Nie wiem, czy to nawiązanie było celowe, nie wiem nawet, czy ono  tam faktycznie istnieje, ba, przypuszczam wręcz, że odpowiedź na oba te pytania brzmi: nie.

Ośmielam się natomiast twierdzić, że może ma to drugorzędne znaczenie, a najpiękniejsza i najcenniejsza w poezji śpiewanej zespołu „W imię ojców, synów i braci” jest możliwość swobodnego przeżywania tej muzyki; fakt, że wchodzi ona do najgłębszych zakamarków serca i umysłu odbiorcy, a przy tym daje przestrzeń do dopisywania własnych interpretacji, odnajdywania elementów bliskich jednostkowemu doświadczeniu, nawet pomimo świadomości, że rzeczywiste intencje autorów prawdopodobnie były inne i szacunku do tychże intencji.

Podobnie rożnego typu osobiste refleksje, połączone z uznaniem dla kunsztu wykonania muzycznego, które sprawia, że cała płyta brzmi bardzo przyjemnie, towarzyszą mi przy każdej kolejnej piosence, aż do samego końca. „Srebrny księżyc” wydaje mi się być właściwie przedstawieniem dramatu  człowieka, którego pewne doświadczenia popchnęły do autodestrukcyjnych zachowań, jałowych rozmyślań i nadużywania alkoholu, z drugiej jednak strony konwencja jest znów słodko-gorzko-humorystyczna, a utwór pozostawia pole do różnych odczytań, niekoniecznie aż tak czarnych. „Jeszcze jeden kicz” brzmi rozpaczliwie, wybrzmiewa w nim samotność, ale i moc romantyzmu, a całość zwieńczono pięknym w swej autoironii tytułem. Piąta na liście piosenka, zwłaszcza poprzez sformułowanie „nie miała czasu na śmierć”, przypomina mi o wszystkim, o czym całą sobą wolałabym zapomnieć, a jednak sprawia też, że nie mogę wyłączyć odtwarzacza. Wreszcie „Retrospekcja”, jeden z moim zdaniem najlepszych utworów, zachwyca, a przy tym zadziwia oszczędnością w słowach przy jednoczesnej mnogości znaczeń: może wydawać się miła, lekka i przyjemna, może też kojarzyć się z miłością czy z żałobą, a żartobliwy refren może zarówno wpisywać się w klimat, jak i go przełamywać; można go odczytać jako trywializację lub podkreślenie wagi przekazu, zdecydowanie wpada w ucho, ale i w pewien sposób szokuje. Z kolei „Wierszyk dla dzieci”, wbrew tytułowi, w moim odczuciu jest jak najbardziej dla dorosłych i wprowadza mnie w nastrój melancholijny (może zgodnie z założeniem twórcy, a może – znów –  „pomimo” niego). Przedostatnia piosenka, pt.  „Wieczorem”, wydaje się zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej mieć elementy o działaniu z jednej strony kołysząco-kojącym, z drugiej zaś depresyjnym, co dobrze wpisuje się w ogólny nastrój i swoistą dwoistość czy też wieloznaczność albumu. Ostatni utwór, o wdzięcznym tytule „Cholera”, jest już idealną wisienką na tym słodko-gorzkim torcie.

Całości dopełnia tytuł i oprawa graficzna płyty. Sformułowanie „w imię ojców, synów i braci” po pierwsze budzi skojarzenia ze słowami powszechnej modlitwy, po drugie zaś implikuje nawiązania do spraw rodzinnych (a w szerszym ujęciu, być może, poniekąd także do relacji międzyludzkich w ogóle). Takie połączenie niesie ze sobą, w moim odbiorze, pewną mistyfikację, prywatną mitologizację codzienności i kontaktów z najbliższymi osobami. Kontaktów zapewne przynajmniej po części niełatwych z różnorodnych względów, jak to w życiu – cytując wyjątkowo banalne, acz niestety albo na szczęście, w zależności od punktu widzenia, prawdziwe powiedzenie-bywa. Niewykluczone więc, iż występuje tutaj, wśród wielu rozmaitych znaczeń, również aspekt rozliczeniowy, nie w sensie czynienia komu lub czemukolwiek jakichkolwiek zarzutów, lecz w sensie próby uporania się ze sobą i własną przeszłością, przyjrzenia się jej czy przedefiniowania. Wreszcie z kolei oprawa wizualna albumu stanowi subtelne domknięcie artystycznego całokształtu. Fotografie z rodzinnego archiwum korespondują z tytułem, natomiast czarno-biała kolorystyka  z jednej strony wynika najpewniej po prostu z faktu wykorzystania starych zdjęć, co jeszcze dodaje osobistego charakteru, z drugiej zaś strony łączy się z refleksyjno-czuło-gorzkawym wymiarem tej twórczości.

Debiutancką płytę zespołu „W imię ojców, synów i braci” zdecydowanie można zaliczyć do kategorii debiutów udanych. A przy tym intrygujących, nieszablonowych, rozbudzających ciekawość i apetyt na więcej.

Monika Skrzypczak – studentka Filologii Polskiej na UW, prywatnie miłośniczka literatury, a zwłaszcza poezji, współczesnej i klasyki rocka.